Dziś 79. urodziny obchodzi Witold Niemojewski. Składamy mu życzenia a czytelnikom przypominamy wywiad (z 2012 roku) z tym doskonałym i zawsze pełnym radości i życiowej mądrości trenerem.
Witold Niemojewski – w latach 1976 - 84 był trenerem kadry narodowej juniorów i młodych jeźdźców w Austrii. Od 10 lat znów mieszka w Polsce. W tym roku jego podopieczny Michał Ziębicki zdobył brązowy medal na Mistrzostwach Polski Seniorów. Ta ciekawa i barwna postać warta jest bliższego przedstawienia.
Pracę z końmi rozpoczął w 1956 roku w Plękitach. Następnie przeniósł się do Sopotu, gdzie trenował pod okiem podpułkownika Karola Rómmla. Dalej jeździł w Warszawie u majora Henryka Rojcewicza. Uciekł z Polski w roku 1968 i przedostał się do Szwajcarii. W 1972 roku przyjął obywatelstwo austriackie. Sam startował do roku 1990, w którym to miał wypadek i operację kręgosłupa. Prowadził stajnię w Austrii (do 2002 roku), przez którą przeszło wielu jeźdźców i koni startujących w zawodach międzynarodowych. Ze swoimi podopiecznymi wywalczył m.in. złoty medal na Mistrzostwach Europy Młodych Jeźdźców w 1984 roku w Cervi we Włoszech, brązowy indywidualnie na MEJ w Millstreet w Irlandii w roku 1980, V miejsce drużynowo w MEMJ w Geestern w Holandii w 1983 roku. Jedenastu jeźdźców z jego stajni wystartowało na Mistrzostwach Europy. Do Polski powrócił w roku 2002 za namową Pawła Piątkowskiego. Pracował w jego stajni 3 lata. Następnie przeniósł się do Warki, gdzie w latach 2005-08 prowadził Łukasza Appela i Zbigniewa Płatosa. Od roku 2008 jest trenerem w KJK Szary w Michałowicach.
Tylko skoki: Kto był Twoim autorytetem, od kogo nauczyłeś się jeździectwa?
Witold Niemojewski: Bardzo dużo nauczyłem się w Polsce od Rómmla i Rojcewicza. Jak wyjechałem z Polski, wydawało mi się, że jestem dobrym zawodnikiem. Ale gdy zacząłem jeździć przez chwilę samodzielnie okazało się, że idzie mi trochę mozolnie. Dlatego rozpocząłem treningi z kilkoma wybitnymi jeźdźcami. Bruno Candrian, Paul Weier – kilkukrotni olimpijczycy ze Szwajcarii - uczyli mnie, jak podejść do konia „kulturalnie”. Nauczyli mnie, że koń nie jest wrogiem, a przyjacielem i że trzeba spokojnie i bez nerwów starać się wczuć w konia. Kolejnym wartym wspomnienia jest Niemiec Rudolf Bartels - trener kadry austriackiej w latach 70-tych oraz Schroder – trener ekipy niemieckiej w latach 70-tych i 80-tych. Dużo jeździłem na seminaria ujeżdżeniowe (3-4 razy w roku), które prowadzili wybitni jeźdźcy. To były takie 3-dniowe treningi. Odświeżałem sobie moją wiedzę i konfrontowałem się z innymi trenerami, aby wszyscy mieli jednolite podstawy w treningu. Największym moim autorytetem był natomiast Paul Schockemöhle, który był bardzo konsekwentnym trenerem. Opierał się na dobrze wyszkolonych jeźdźcach oraz koniach i stawiał na dyscyplinę. Miał dobre oko do wyszukania talentu i kształtowania go. Najwięcej dobrych jeźdźców wyszło spod jego ręki.
TS: Skąd bierzesz siłę do swojej pracy, jakie jest twoje motto życiowe?
WN: Chciałem zakończyć karierę w roku 2002. Kiedy przyjechałem do Polski, zrozumiałem, że tu jestem szczęśliwy, ale nie mogę żyć bez jeździectwa. Nie potrafię być emerytem i oglądać telewizji. Praca z końmi rzadko kiedy się nudzi, bo nigdy nie ma jej końca. Trzeba być cierpliwym i cieszyć się z poszczególnych małych sukcesów. Należy być pracowitym i konsekwentnym. Trzeba „odczytać” konia i wiedzieć czy jest w dobrej dyspozycji danego dnia. Czasami trzeba wyłamać się z rygorystycznego planu. Nie wolno uwziąć się na swój plan. Lepiej z koniem wrócić dwa kroki do tyłu, by później pójść trzy milimetry do przodu. Nie warto brnąć w ślepy zaułek.
TS: Czy brakowało Ci startów po wypadku?
WN: Po wypadku, kiedy przestajesz jeździć, tylko zaczynasz trenować człowiek robi się zazdrosny, złośliwy w stosunku do swoich kolegów jeźdźców. Ciężko się przestawić na trenerstwo. Trudno jest wymagać od swojego podopiecznego – trzeba się do niego dostosować. Samemu chciałoby się skorygować konia i pokazać jak dane ćwiczenie powinno wyglądać. Z dziewczynami jeszcze jest to dozwolone, natomiast z jeźdźcami nie warto tego robić aby nie zepsuć ich „ego”. Facet zazwyczaj musi się pokazać, zaimponować, a nie lubi być poniżany.
TS: W takim razie ile koni wytrenowałeś w swojej karierze trenerskiej?
WN: Ogólnie nie wiem ile dokładnie, ale na pewno były ich tysiące. Gdy pracowałem w Austrii około 80 koni rocznie przechodziło przez moje ręce. Gdyby można się cofnąć w czasie, pewnie o wiele więcej moich koni startowałoby na zawodach międzynarodowych. Ale trzeba się uczyć na błędach i myślę, że teraz jestem o wiele bogatszy w doświadczenia.
TS: Które konie zaliczyłbyś to najbardziej udanych?
WN: Konie, które startowały w imprezach rangi mistrzowskiej, np. Mepi, który czterokrotnie wystartował na ME Juniorów i Młodych Jeźdźców a następnie został sprzedany do USA, Calahari – również 4 razy startował na ME, a następnie kupił go Philippe Guerdat (ojciec Steve`a), Meverick koń klasy Grand Prix sprzedany do Szwajcarii, Gentelmen, Casi Gin i wiele innych, które dzisiaj już trudno spamiętać.
TS: Jak dobierasz konie do pracy?
WN: Nie zwracam uwagi na pochodzenie. Najważniejszy dla mnie jest charakter konia, jego odwaga, pracowitość – musi być idący do przodu. Ogólnie lubię konie szybkie, z obszernym galopem. Na pewno łatwiej konia skrócić niż wydłużyć. We wszystkich krajach i rasach konie rodzą się zarówno wybitne jak i złe. Czasami koń, który wygra na Igrzyskach Olimpijskich nie ma dobrego potomstwa.
TS: Czasy się zmieniają, czy technika jazdy również powinna się zmieniać?
WN: Oczywiście, że tak. W minionych latach technika jazdy zmieniła się pozytywnie. Jest dużo szybsza, wykorzystuje się talent konia (nie „gwałci” się go). Jeździec jest zmuszony jeździć szybko i pasująco. Nie może całego parkuru pokonać w pełnym siadzie. Powinien siedzieć delikatnie w siodle i przenosić swój ciężar na łydki (nie strzemiona, bo wtedy jeździec stoi w strzemionach). Jeszcze do 1992 roku jeździło się zebranym koniem, nie pozwalało mu się oglądać przeszkody. Widział ją w ostatniej chwili. Koń nie miał inicjatywy – to była katastrofa. Zawodnicy ruszali do okserów. Dzisiaj w XXI wieku koniowi pozwala się nosić głowę tak wysoko jak osadzone jest jego oko – czyli praktycznie każdy chodzi inaczej.
TS: Jak dochodzisz z końmi do tak wysokiego poziomu?
WN: Ja nie poprawiam koni. Wykorzystuję technikę, jaką proponuje mi koń i staram się tę technikę wykorzystać. Poprawiam umięśnienie, ćwiczę oko danego wierzchowca. W dzisiejszym jeździectwie od konia zależy 50%, a pozostałe 50% zależy do jeźdźca. Czasami po nieudanych zawodach należy przeczekać i bez emocji zastanowić się dlaczego coś nie wyszło. Warto zacząć już od rozprężalni – zastanowić się czy koń skakał tam dobrze? Czy może coś już tam był nie tak? Może koń ma jakąś kontuzję, coś go boli, ma gorszy dzień?
TS: Jakie różnice zauważyłeś między polskimi a austriackimi zawodnikami?
WN: Austriacy przede wszystkim mają czas. Nie spieszą się do wyników. Najważniejsze dla nich jest zadowolenie z jazdy, a nie wynik. W Austrii w wieku 35 lat, gdy ma się już czas i pieniądze, rozpoczyna się przygodę z jeździectwem. W Polsce są młodzi utalentowani jeźdźcy. Oni są błyskotliwi i mają dobry refleks. Dużo młodych zawodników idzie szybko do przodu. To, na co Austriacy potrzebowali 30 lat, Polacy zrobili w 10. Minusem Polaków natomiast jest niekonsekwentna praca z końmi, zwłaszcza w ujeżdżeniu. Ale jest to nasza wina – moja i moich kolegów trenerów, bo za mało pracujemy nad ujeżdżeniem.
TS: Dlatego pracujesz głównie z młodzieżą?
WN: W Polsce w tym środowisku są praktycznie tylko młodzi. Czasami lepiej jest pracować ze starszymi, bo są bardziej zrównoważeni (nie ryzykują za wszelką cenę), ale za to wymagają większej opieki. Młodzi natomiast mają za dużo fantazji, chcą zaimponować dziewczynie, chłopakowi. Młodzież chętnie trenuje ze mną bo jestem bezpośredni. Staram się być dla nich przyjacielem, opiekunem. Mogą do mnie przyjść i mieć we mnie oparcie. Uważam, że młodzi jeźdźcy z Polski są pracowici i szkoda tylko, że nie wszyscy mają idealne warunki do jazdy. Związki jeździeckie nie opiekują się należycie zawodnikami. To samo dotyczy sędziów, którzy chyba zapomnieli, że to trudny sport i czasami zamiast pomagać przeszkadzają. Jestem zadowolony z Michałowic ponieważ mam tutaj idealne warunki do sportu i dobrą atmosferę w stajni, a to rzadko się zdarza w stajniach sportowych.
TS: Nad czym się skupiasz prowadząc trening?
WN: Staram się urozmaicić tak trening, aby dawał on przyjemność. Im więcej przyjemności – tym więcej chęci do pracy. Dotyczy to zarówno jeźdźca, jak i konia. Najgorzej trenować z kimś, kto ma złe nawyki. Trzeba je wyplenić. Czasami na treningach jest dobrze, a na zawodach te nawyki wychodzą. Dotyczy to głównie dosiadu, tempa jazdy (często za wolno), ręki (za twarda) i nawrotów. Przed nawrotem należy konia wyhamować, a na zakręcie dodawać, ponieważ koń sam hamuje w zakręcie. Staram się aby jeździec siedział prawidłowo, pięta w dół, łydka przy popręgu (przednia część nogi łączy się z końcem popręgu). Zawodnik nie może być „złamany” w biodrach. Mięśnie brzucha muszą być luźne. Głowa do góry, tak aby szczęka była poziomo. Zawodnik musi wyglądać na koniu, jakby był wysoki. W zakrętach najpierw oczy, a tułów powinien być skręcony w tą samą stronę, co koń itd. To przecież podstawy.
TS: Czym powinien charakteryzować się zawodnik?
WN: Przede wszystkim trzeba chcieć – mieć wolę walki. Budowa jeźdźca nie ma znaczenia. Trzeba mieć dobrą równowagę – najlepiej wrodzoną – ponieważ trudno się jej wyuczyć. Zawodnik musi być pokorny, głodny wiadomości (czerpać ją od dobrych zawodników i trenerów). Musi potrafić obserwować jeźdźców – a nie konie. Dobremu zawodnikowi koń zawsze dobrze skacze. Nie wolno wstydzić się z niepowodzeń i nie daj Boże myśleć, że wszystko wie się już najlepiej.
TS: Kogo więc uważasz za zawodowego jeźdźca w Polsce, którego warto naśladować?
WN: Pod względem odporności psychicznej Grzegorz Kubiak (na zdjęciu obok) jest wzorem. Mimo swojego wieku potrafi szybko i krótko jeździć. Największy talent to Jarek Skrzyczyński, który ma to coś w sobie, nie mówiąc już o perfekcyjnym wyszkoleniu. Ma na tyle instynktu (tego nie da się nauczyć), jak żaden inny zawodnik i to nie tylko w Polsce, ale i w Europie.
TS: Czy uważasz, że Rudiger Wassibauer dobrze prowadzi kadrę narodową?
WN: Uważam, że człowiek, który startował na Olimpiadzie i na mistrzostwach kontynentu w skokach, ujeżdżeniu oraz WKKW musi być dobry. Uważam, że jest jednym z lepszych menadżerów w Polsce wśród dotychczasowych trenerów kadry. Trener nie musi trenować, ale musi zrobić dobrą atmosferę na zawodach. Musi wybrać odpowiednich zawodników. Nie może dać się przekupić. Rudigerowi to wychodzi bardzo dobrze, pomimo braku zaangażowania ze strony PZJ. Prawdopodobnie ma on więcej wrogów niż przyjaciół. Rudiger ma dobre nerwy. Często Polacy wytykają negatywne rzeczy, a nie potrafią docenić tych dobrych. Nie ma lepszego trenera dla seniorów w Polsce.
TS: Jak powinno się szkolić trenerów w Polsce?
WN: Myślę, że tak, jak zagranicą od lat. Związki jeździeckie powinny organizować dwa razy do roku kliniki z dobrymi trenerami z zagranicy. Najlepiej jak by było to w zimie. Konfrontacja trenerów po dwóch dniach pracy powinna obfitować w dyskusję, jak trenować poszczególne konie. Nie warto powielać tych samych błędów. Po takiej wymianie pogladów droga do celu robi się dużo krótsza. Myślę, że osobno powinno robić się seminaria dla jeźdźców i osobne dla trenerów.
TS: Po powrocie do Polski długi czas pracowałeś w Warce. Jak trafiłeś do Michałowic?
WN: W Warce pracowałem tam nie tylko ze skoczkami, czyli Łukaszem Appelem czy Zbigniewem Płatosem, ale również pomagałem przy zaprzęgach Adrianowi Kostrzewie. Warunki zaproponowane w Silance były bardzo dobre. Materiał koni może nie był idealny, ale jeźdźcy byli bardzo pracowici. Z właścicielem ośrodka panem Janem Wagą współpraca układała się bardzo dobrze. Niestety duże koszty spowodowały, że właściciel podjął decyzję o zakończeniu przygody z dużym sportem. Natomiast ja chciałem mieszkać bliżej Austrii z powodów rodzinnych. Stąd pomysł pracy w Michałowicach.
TS: W imieniu czytelników Tylko.Skoki.pl dziękujemy za udzielenie wywiadu i życzymy kolejnych sukcesów trenerskich.