Jan Kowalczyk - mistrz olimpijski, był nie tylko świetnym sportowcem, ale i nietuzinkowym, wspaniałym człowiekiem. Od dziś przez cztery dni prezentować będziemy wspomnienia o nim i o tamtych czasach. Przekazali je nam jego koledzy z reprezentacji na Igrzyska Olimpijskie w Moskwie. Zaczynamy od wspomnień Mariana Kozickiego - jego równolatka, mistrza Polski z roku 1972 oraz wieloletniego kolegi z klubu Legia Warszawa.
On przyjechał z Drogomyśla, a ja z Posadowa. W Sierakowie powstał ośrodek dla młodych adeptów jeździectwa, tam uczyli się wszyscy jeździć praktycznie od podstaw. Uczyli nas tam wszystkiego, bo mieliśmy później reprezentować Polskę na wyjazdach na zawody. Jednak jego nikt niczego nie musiał uczyć, on już jako szesnastolatek wszystko umiał. Nikt nie zwracał mu uwag, tylko trener regulował mu ilość skoków. W soboty po treningach mieliśmy pogadanki, niektórzy mówili „Trenerze, a Jankowi to nigdy nic Pan nie mówi”. On wtedy odpowiadał: „Słuchajcie, Janek to człowiek tak wizualny, że nie wolno go przerabiać, on musi iść dokładnie tą drogą, którą idzie”. To było wspaniałe, że od samego początku trafił na takie nastawienie. Trwało to dalej, również u innych trenerów. Nikt nigdy go nie ruszał. W Sierakowie skakaliśmy na koniach w korytarzu bez strzemion i bez wodzy. Jeździliśmy z piłeczkami pingpongowymi, których nie można było zgubić. Janek bawił się nimi, przekładał z rąk do rąk, to był fenomen, nigdy takiego czegoś nie widziałem. Kochał konie nieraz do przesady. Później przenieśliśmy się do Poznania. Jeździliśmy WKKW i skoki, to było wtedy bardzo połączone. Janek miał wtedy folbluta o imieniu Dotti, na którym wszystko wygrywał, gdzie nie pojechał, tam zwyciężał. To był niesamowicie szybki koń. Dalej żaden trener go nie ustawiał, zawsze bardzo ładnie siedział na koniu, ręce trzymał równo, łydkę miał idealnie przyłożoną.
Jechaliśmy kiedyś [1959] na mistrzostwa Europy juniorów z Poznania do Londynu. W drużynie startowali wtedy z nami Norbert Wieja i Antoni Pacyński. Jeździło się wtedy na zawody pociągiem. Na ostatnią chwilę przyjechały nasze paszporty. Jechaliśmy w wagonie my i cztery konie, to był czerwiec, więc było też bardzo gorąco. Kiedy w NRD ustawiali nasz wagon, spuszczając go z górki rozrządowej, mieliśmy jakąś usterkę w hamulcach i nasz wagon uderzył w następny z wielkim hukiem. Do dziś nie wiem jak to się stało, ale na szczęście nic nam nie było. Później wysłali nasz wagon do NRF i stamtąd dalej do Rotterdamu. Miał to być specjalny wagon, który mógł wjechać na prom. Nikomu z promu nic nie było na ten temat wiadomo. Dodzwonili się do ambasady i jak się okazało, było zamieszanie w dokumentach i mieliśmy wtedy płynąć z Amsterdamu. Tam z kolei prom nie był dostosowany do przewozu zwierząt i musieliśmy wracać z powrotem do Rotterdamu. Konie zostały przeładowane w specjalnych klatkach dźwigiem na prom. Ktoś z obsługi powiedział mi, że o dwunastej będziemy w Londynie. Okazało się jednak, że chodziło o dwunastą w południe, a nie w nocy. Nasze zawody rozpoczynały się o 15. Konie nawet nie weszły do stajni, tylko praktycznie prosto na plac. Zdobyliśmy wtedy brąz.
Wszystko zawsze musiało być według jego pomysłu. Zarówno prywatnie, jak i z końmi. Często zdarzała się sytuacja, że Legia kupowała dla niego bardzo dobre konie, jeździł na nich jakiś czas, wygrywał konkursy, a później z nich rezygnował, bo mu nie odpowiadały. Ale za to te konie, które przekonał do siebie, robiły później cuda. Na tych koniach, z których rezygnował, często jeździłem później ja i na odwrót. Wymienialiśmy się końmi i obaj wygrywaliśmy.
Kiedy mieszkaliśmy razem w hotelu, czasem budził się rano i mówił, że śnił mu się na przykład gawron. To dla niego znaczyło, że dziś mu nie pójdzie. Jechał później w Pucharze na Drobnicy i miał zrzutkę. „Mówiłem Ci?”. Był bardzo pobudliwy, ale wyjątkowo koleżeński.
W tych czasach po zawodach były wielkie uroczyste bankiety. Kiedyś byliśmy w Anglii, w dużym zamku z parkiem. Było już późno w nocy, a on poszedł nad jezioro, wskoczył do łódki i wypłynął na środek jeziora. Ludzie wychodzący z zamku bardzo szybko do niego dołączyli i zabawa trwała dalej. Na to wszystko można było sobie pozwolić, kiedy było się na szczycie.
Każdy, kto interesuje się jeździectwem, powinien kiedyś pojechać na zawody do Aachen. To największe zawody na świecie. My byliśmy tam kiedyś na uroczystym bankiecie u burmistrza, w ogromnej hali, z dwoma orkiestrami. Janek zniknął gdzieś na moment i po chwili okazało się, że dyryguje orkiestrą! Było wtedy bardzo wesoło, wszyscy byliśmy razem.
Na zawodach nieraz w konkursie postawiona była jakaś trudniejsza kombinacja. Pytałem go wtedy, jak to rozwiązać. On nigdy nie liczył przed startem, a jednak zawsze mu pasowało. Miał instynkt i oko, zawsze wiedział co trzeba zrobić w danym miejscu. Na treningach pracował rzetelnie, ale i czasem się wygłupiał, na przykład łapiąc konia w galopie za ucho.
Podczas wyjazdu do Moskwy jechało nas dwóch jako wojskowych. Jednak na Igrzyska przygotowano dla nas fraki. Janek od razu mówił, że woli startować w mundurze. Ostatecznie żona zapakowała jego mundur, przywiozła go na lotnisko, a później siatkarze przywieźli paczkę do Moskwy.
W kraju był najlepszy. Długo drugiego takiego człowieka nie będzie. On się do tego urodził, to był samouk, któremu wszystko przychodziło łatwo. My musieliśmy ciężko pracować, a on siedział i patrzył. Każde zadanie na treningu przychodziło mu bardzo naturalnie. Miał jeździectwo we krwi.
Zdjęcie na górze z IO w Moskwie za FB Polskiego Związku Jeździeckiego.
Zdęcie 1: Rok 1967. Polscy jeźdźcy wylatują do Rotterdamu na konkurs CHIO. Od lewej: Wiktor Olędzki, Marian Kozicki, Wiesław Dziadczyk, Antoni Pacyński, Jan Kowalczyk, Stefan Grodzicki, płk Tadeusz Grabowski, Władysław Byszewski.
Zdjęci 2: CHIO w Olsztynie, od lewej: Stefan Grodzicki, Marian Kozicki, Zbigniew Ciesielski, Stefan Stnisławiak, Jan Kowalczyk