W trzeciej części naszego cyklu mistrza olimpijskiego Jana Kowalczyka wspomina Bohdan Sas-Jaworski - wieloletni współzawodnik i członek polskiej ekipy na Puchary Narodów. Dwukrotny uczestnik Mistrzostw Świata. Czterokrotny medalista mistrzostw Polski (raz złoto, dwa razy srebro, raz brąz).
Już w czasach juniorskich była to dla mnie wielka gwiazda. Moje pierwsze zawody były na hipodromie Legii Warszawa. Kariera Kowalczyka wtedy była już tak rozwinięta, że był rozpoznawalny nie tylko w Polsce, wygrywając mistrzostwa, ale i za granicą. Był idolem. Może wtedy jeszcze nie miałem takiego porównania jakiej klasy jest to jeździec, ale już na kolejnych imprezach w Bogusławicach, gdzie było dużo zgromadzonej publiczności, widziałem, że Kowalczyk był podejmowany jako mistrz, który swoją obecnością zaszczycił te zawody. Wtedy nie było w Polsce aż tyle zawodów co teraz, rozgrywane były co roku w stałych miejscach.
Moja kariera juniorska trwała krótko, ale intensywnie, bo już w roku 1974 jako 19-latek startowałem w seniorskich mistrzostwach Polski. Kowalczyk wtedy wygrał, dla mnie to było niesamowite przeżycie i przejście do tej grupy wiekowej. Chwilę później przyszły pierwsze starty w CSIO, a właściwie w CHIO w Olsztynie, na Kortowie w miasteczku uniwersyteckim. Tam na trybunach zgromadzone były tłumy, a w oknach budynków studenci rozwieszali transparenty z napisami „Klub Jana Kowalczyka”. Nietrudno było się zorientować, jakiej klasy był to zawodnik.
Jako junior byłem na paru zgrupowaniach w Mosznej, gdzie odbywały się przygotowania do Olimpiady w Meksyku, prowadzone przez wieloletniego trenera kadry i hodowcę SK Moszna - Władysława Byszewskiego, wspólnie z Wiktorem Olędzkim, bezpośrednim trenerem Kowalczyka i trenerem Legii Warszawa. Odczuwało się tam olimpijski wymiar tego miejsca. Już wtedy było wiadome, że najlepsze konie z kraju trafiają przede wszystkim do Legii, gdzie gwiazdą był Kowalczyk. Także konie wyhodowane przez mojego ojca, w Kozienicach, znajdowały państwowych nabywców w Polsce i również trafiały do Kowalczyka, jak na przykład Blekot czy Brzeszczot. Moja kariera rozwijała się na przedpolu Legii Warszawa i innych najmocniejszych klubów, wiedzieliśmy jakie jest nasze „miejsce w szeregu” – przyjeżdża Legia – wygrywa najważniejsze konkursy. Kowalczyk zawsze traktowany był jako faworyt. Docierały do nas w tamtym czasie nowe możliwości, bo mogliśmy obejrzeć nagrania z zawodów w Aachen czy Rotterdamie, zobaczyć jaki panuje tam nastrój. Później sam miałem okazję wystartować tam w ekipie razem z Kowalczykiem i kilkoma innymi wielkimi polskimi jeźdźcami tamtych czasów.
W latach przed Olimpiadą w Moskwie rozgrywane były Mistrzostwa Armii Zaprzyjaźnionych, gdzie zawodnicy Legii Warszawa często zdobywali medale. Miałem okazję wystartować w tych zawodach na Węgrzech. W 1977 udało mi się je wygrać, a Kowalczyk był trzeci. Pierwszy raz zetknąłem się z tak dużą publicznością, a my w polskich mundurach byliśmy traktowani wyjątkowo. Okres, w którym najbliżej mogłem poznać Kowalczyka, to zgrupowania i przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. Mieszkaliśmy nawet razem w pokoju. U niego wszystko musiało być według ścisłego planu i rygoru musztry wojskowej. Któregoś późnego wieczoru w Łącku obudził mnie. Okazało się, że moje ubranie nie było poskładane w taki sposób, który on miał wyuczony z tamtych czasów. Musiałem więc wstać i złożyć je od nowa. To świadczyło o tym, jaki był poukładany. Wszystko musiało mieć swoje miejsce. W jego skrzyni na sprzęt wszystko było ułożone tak, że każdą rzecz, której potrzebował, mógł bez problemu znaleźć po ciemku. Zawsze miał też idealnie wyczyszczone buty.
Podczas zachodnich wyjazdów w Rzymie, Szwajcarii, Aachen czy Rotterdamie, my, młodsi jeźdźcy podpatrywaliśmy starszych, którzy byli już tam parę razy wcześniej. Zawsze wszystko było nam przekazywane w bardzo koleżeński sposób, szczególnie Kowalczyk, który miał bardzo spostrzegawcze oko, starał się nam wiele podpowiedzieć. Od niego nauczyłem się ofensywnej jazdy. Nie zawsze wychodziło, ale u niego była taka zasada: „Dziesięć razy spróbujesz, jeżeli wygrasz dwa-trzy razy, to już jest dobrze”. Na pewno wtedy było wielu lepszych od nas jeźdźców, ale Kowalczyk nigdy się ich nie obawiał. Mówił: „z każdym możesz wygrać, każdy ma lepszy lub gorszy dzień”. Dzięki tej ryzykownej i ofensywnej jeździe wiele razy udawało nam się zwyciężać lub zająć dobre miejsca. Mówił, że każda technika, jeżeli jest skuteczna – jest dobra. Podczas codziennych treningów i opieki nad koniem miał wszystko „w jednym palcu” i wykazywał się perfekcją. Zawsze był koleżeński i nawet przy niepowodzeniach poklepywał po ramieniu i mówił „Nie przejmuj się, jutro jest kolejny dzień, kolejny konkurs”. W tamtych czasach udawało nam się wygrywać i zajmować dobre miejsca w Pucharach Narodów największych zawodów na świecie, byliśmy traktowani jako ścisła czołówka. Filarem drużyny był Kowalczyk, rozpoznawany na dużych hipodromach. Zawsze jeździł w mundurze, co podnosiło rangę ekipy, byliśmy przyjmowani z wielkim szacunkiem. To było ogromne wrażenie, kiedy przy co najmniej 80 tysiącach ludzi na stadionie w Łużnikach Kowalczyk w polskim mundurze stał jako zwycięzca przy hymnie Polski. Po tym byliśmy zapraszani na różne duże imprezy na całym świecie.
Podczas zawodów w Sankt Gallen był konkurs, gdzie startowało czterech aktualnie najlepszych jeźdźców na świecie, na zasadach takich jak ówczesne Mistrzostwa Świata – każdy startował na wszystkich czterech koniach. Wygrał Kowalczyk, pokonując mistrza świata Gerda Wiltfanga. Do dziś na zachodzie jest kult tego Polaka w mundurze, który w tamtych czasach zrobił niesamowitą karierę. Podczas rozgrywania CHIO w Aachen wygrał pięć konkursów odpowiadających Grand Prix włącznie w jednej edycji, chyba do dziś nikt tego nie powtórzył. Janek nie znał języków, znał może parę słów po rosyjsku czy niemiecku, ale umiał się z każdym dogadać. Obie strony zawsze wiedziały o co chodzi. Ja znałem niemiecki, czasem pomagałem przy tłumaczeniu wywiadów, także po zwycięstwie w Moskwie. Kowalczyk często podkreślał swoje spostrzeżenia, które były na świecie szeroko akceptowane. W tamtych czasach wyraźnie był widoczny „kult zwycięzcy”.
Nie odczuwało się różnicy wieku między nami, młodszymi jeźdźcami, a tymi bardziej doświadczonymi w czasach olimpiady moskiewskiej i przygotowań do niej. Wtedy często jeździłem razem z Kowalczykiem konkursy sztafet. Omawialiśmy parkur i strategię i zawsze mówił „tylko się nie spóźnij”. Była kiedyś ważna sztafeta w Donaueschingen. Na prowadzenie wyszli Austriacy Hugo Simon i Thomas Frühmann i wszystkim zdawało się, że ich czasu nie będzie w stanie nikt pobić. Jan Kowalczyk na Artemorze i ja na Bremenie „urwaliśmy” im jeszcze pięć sekund. Aplauz publiczności był niesamowity. Jeźdźcy z zachodu zawsze liczyli się z nami. Wiedzieli, że jeżeli trwa konkurs, a nie przejechali jeszcze Polacy, to trzeba jeszcze poczekać z gratulacjami.
Podczas zgrupowań przedolimpijskich w Drzonkowie wszystko przebiegało według rygorystycznego systemu. Mieliśmy zajęcia ogólnorozwojowe, takie jak na przykład bieganie i basen. Mieliśmy też szansę spróbować swoich sił w szermierce, bo razem z nami w ośrodku trenowali pięcioboiści. Trzeba powiedzieć, że Kowalczyk bardzo dobrze dawał sobie z tym radę – był szybki, nieprzewidywalny i zupełnie dobrze wyglądał w szermierskim stroju. Byliśmy tam razem przez ponad siedem miesięcy. Jednak Kowalczyk zawsze był na swojej własnej ścieżce, skoncentrowany i konsekwentny. W stajni mocno pilnował porządku wokół własnych koni, ale i zwracał uwagę innym. Przy wszystkim towarzyszył mu dryl wojskowy.
Legii zawsze było łatwiej znaleźć dobre konie dla swoich zawodników, głównie dla Kowalczyka. Artemor trafił do niego z Sopotu i został przekazany decyzją ówczesnego prezesa PZJ, który na zapytanie wojska nie odpowiadał „nie”. Dzięki temu było wtedy wiele sukcesów. W tamtych czasach hodowla koni była prowadzona w konkretnym celu. Wiele koni sportowych sprzedawanych było za granicę. Wyjazdy ekip były wspomagane finansowo, bo to pomagało pokazać polską hodowlę na zachodzie. Wtedy konie były państwowe i jednak te najlepsze pozostawały do naszej dyspozycji i mogliśmy na nich długo jeździć.
Jan Kowalczyk w klubie Legia Warszawa był bardzo ceniony, stawiany na równi z najlepszymi piłkarzami. Miał specjalną pozycję, podczas zawodów w Warszawie był honorowany i bardzo często brał udział w uroczystych ceremoniach otwarcia zawodów. Zresztą później również chętnie był zapraszany przez organizatorów zawodów w całej Polsce.
W jeździectwie zawsze można być jeszcze lepszym i zawsze można się czegoś więcej nauczyć. Jan Kowalczyk zawsze coś nowego odkrywał. Często nic nie mówił, ale stępując na rozprężalni podpatrywał innych jeźdźców. Był wyjątkowo spostrzegawczy, analizował i dopasowywał do siebie nowe rozwiązania, mając styczność ze światowym jeździectwem. Zawsze starał się przywieźć coś nowego z tych dużych hipodromów, a później nam to przekazać. Dla nas, młodszych jeźdźców, to było okno na świat.
Zdjęcie u góry za FB Polskiego Związku Jeździeckiego
Zdjęcie 1: RIA Novosti archive, Boris Babanov, Wikimedia Commons
Zdjęcie 2: Piotr Barącz/Muzeum Sportu i Turystyki