Joanna Tłuszcz – amazonka, która sama określa się jako amatorka-hobbystka. W 2019 i 2020 wielokrotnie pokazywała, że potrafi skutecznie pokonywać konkursy zaliczane do światowego rankingu, znajdując się w czołówkach konkursów Grand Prix w Michałowicach i Wrocławiu, a także w top ten konkursu zaliczanego do Pucharu Świata podczas Cavaliady w Krakowie. W tym roku w swoim debiucie w mistrzostwach Polski seniorów zajęła ósme miejsce i tym samym została najlepszą amazonką w tej kategorii. W rozmowie opowiada o przebiegu jeździeckiej kariery, koniu jej życia – Figaro, debiucie w MP seniorów, filozofii szkoleniowej oraz o zaletach czerpania inspiracji z wielu dziedzin życia.
TylkoSkoki: Jak zaczęła się Twoja przygoda z jeździectwem i dlaczego wybrałaś akurat skoki przez przeszkody?
Joanna Tłuszcz: Nikt do końca nie wie, jak to się zaczęło i dlaczego właściwie zainteresowałam się końmi. Począwszy od momentu, kiedy posadzono mnie na koniu w wieku 2 lat do zdjęcia, zakochałam się w koniach bez pamięci i ta wielka pasja trwa do dziś. Przy czym nie chodziło o skoki, ale o samą możliwość przebywania z końmi, a potem jazdy na nich. Myślę, że nic nie dzieje się przypadkiem. Ta dyscyplina sama mnie sobie wybrała. Kiedy miałam dziewięć lat, pojechałam na mój pierwszy obóz jeździecki do klubu Amigo. Zafascynowało mnie to, co się tam działo – a działy się tylko skoki. Jako dziecko byłam otoczona samymi skoczkami, nikt tam nie trenował w kierunku ujeżdżenia czy WKKW, w związku z tym chciałam skakać, tak jak wszyscy. Później zaczęłam przyjeżdżać do tej stajni też w weekendy. W roku 2000 wystartowałam w moich pierwszych zawodach.
TS: Jak Twoja sportowa droga potoczyła się dalej?
JT: Zaczynałam od sportu pony – w klubie Amigo jeździłam blisko pięć lat. Na początku zupełnie mi nie szło. Dziś dzieci chyba trochę inaczej wyobrażają sobie rozwój kariery – wszystko musi być idealnie. Zazwyczaj, jak w moim przypadku, tak nie jest. Niewiele osób mogło sobie pozwolić na dobre konie, stąd jeździliśmy na wszystkich, jakie były do dyspozycji. Pierwszy poważny sukces pojawił się wskutek pewnego zbiegu okoliczności – moja koleżanka klubowa złamała rękę, więc szukano kogoś, kto na czas rekonwalescencji trenowałby konia, którego jeździła. Na naszych pierwszych wspólnych zawodach (po blisko miesiącu pracy) z Figą Małą, bo o tej klaczy tu mowa, zdobyłam zloty medal Halowych Mistrzostw Polski w roku 2001. Nikt na mnie nie stawiał, zresztą ja też na wiele nie liczyłam, wygrana była to dla mnie niesamowitym sukcesem. To pierwszy bardzo ważny moment w całej mojej karierze jeździeckiej, pozwolił mi troszkę uwierzyć w siebie - dotychczas byłam bardzo niepewna i nieśmiała. Z perspektywy czasu widzę, że sport dzieci i w ogóle skoki przez przeszkody były w Polsce wtedy był raczkujące, brakowało odpowiedniego podejścia do dzieci i koni, które mogłyby nam pomagać nauczyć się jakichkolwiek dobrych nawyków jeździeckich. W kolejnych miesiącach, a potem latach, nadeszły kolejne medale mistrzostw i jeździłam coraz więcej zawodów. Jednak rodzice nie dawali mi żadnej taryfy ulgowej, jeżeli chodzi o szkołę, za co dziś jestem Im bardzo wdzięczna. Również żadna szkoła, mimo obietnic, mi takich warunków nie dała. O indywidualnym toku nauczania mogłam zapomnieć. Dlatego kiedy poszłam do liceum, ze względów logistycznych przeniosłam się do Niepołomic. Tam moim trenerem był Oleg Badałow. Byłam już juniorką i odnosiłam pierwsze sukcesy w tej kategorii wiekowej. Wygrywałam sporo konkursów nie tylko juniorskich, wyrobiłam sobie „znak firmowy” - nauczyłam się dynamicznej, krótkiej i sprytnej jazdy, a apetyt na sukcesy rósł. Później nastąpił splot wydarzeń, kiedy fatalnie poszło mi podczas jednej z halowych imprez mistrzowskich i powstało pytanie: co dalej z tym wszystkim? Przyszedł więc czas na zmiany, częściowo wymieniliśmy stawkę koni, czas i praca jak wiadomo są panaceum, tak więc za wkrótce wyniki się polepszyły, a mnie powołano do Kadry Narodowej Młodych Jeźdźców. Na mojej drodze w wyniku zbiegu okoliczności, a może przeznaczenia, pojawił się wybitny szkoleniowiec - Witold Niemojewski. To był początek nowej ery. Dotąd nie poznałam jeszcze człowieka, od którego można było więcej się nauczyć. Kiedy zaczęłam z nim współpracę, miałam już za sobą kilka konkursów Grand Prix, a on podsumował to tak: „Wszystko super, ale nie umiesz jeździć. Ani Ty, ani Twoi koledzy. Jeżeli myślisz o jeżdżeniu dalej na poważnie, to zaczynamy od początku.” I tak się stało, zaczęliśmy od zera od podstaw ujeżdżenia a potem skoków, trwało to rok – bez wyników, bez sukcesów, bez niczego. Chodziło o to, żeby zrobić coś dobrze od początku do końca. Wiedzieć jak i po co. Nauczył mnie i innych prawidłowego jeździectwa, tak jak ono powinno wyglądać, począwszy od podejścia do koni jako partnerów, przyjaciół. Nie przywykłam do takiego podejścia - wszystko było nowe i dziwne, ale logiczne. Pierwsze lata to czas ogromnej dyscypliny i reżimu treningowego, ale też utrwalania dobrych praktyk. Witold wciąż jest dla mnie ogromnym autorytetem. Nauczył nas świadomie pracować. Musieliśmy być odpowiedzialni za nasze działania, wiedzieć, dlaczego coś robimy. Teraz tak samo staram się pracować z moimi podopiecznymi – trener musi być autorytetem, być kompetentny, legitymować się wiedzą, niekoniecznie podręcznikową (oczywiście teoria jest świetna, jednak w końcowym rozrachunku liczy się praktyczne wykonanie), odpowiadać na zadawane pytania, być zawsze merytorycznie dyspozycyjny. Witold uczył nas szanować konie, nie pozwalał na stwierdzenie, że coś jest winą konia. I ja nadal tak uważam. Jeżeli mamy zrzutkę na zawodach, to jest to nasz błąd. To znaczy, że trenujemy w domu źle, nie widzimy jakiegoś problemu. Jeżeli koń nie skacze na zawodach tak, jak chcemy, to znaczy, że nie wypracowaliśmy tego podczas treningów, nie przygotowaliśmy danego elementu. Jeździec musi być świadomy tego co robi, a nauka tego procederu powinna zaczynać się już od początku.
TS: Kto miał największy wpływ na rozwój Twojej jeździeckiej kariery?
JT: Oprócz trenera Witolda Niemojewskiego zdecydowanie moi rodzice. Gdyby nie oni, nie mielibyśmy dziś o czym rozmawiać. Nauczyli mnie świetnego podejścia, nie tylko do sportu, ale też do życia. Tutaj też bardzo chciałabym im podziękować, że zawsze we mnie wierzyli i pomagali jak mogli. Pochodzę z rodziny absolutnie niezwiązanej z końmi, ale za to sportowo-artystycznej. Rodzice uprawiali sport hobbystycznie, a moja siostra była w kadrze siatkarskiej. Oprócz tego mama i siostra są artystkami i tym się zajmują na co dzień. Ja zawsze stawiałam „na dwa konie” – po pierwsze na naukę i wykształcenie a po drugie na jeździectwo. Logistycznie nie było to łatwe, jednak dzięki temu dziś wszystkie te gałęzie w miarę zgrabnie udaje się połączyć. Na początku załamywało mnie to, że nie mam w rodzinie jeździeckich tradycji. Powszechny w tej i wielu innych branżach nepotyzm pewne rzeczy utrudniał, czasem też po prostu potrzebowałam życzliwego doradcy, kogoś z doświadczeniem - a nie znaliśmy się na koniach zupełnie. Dopiero lata później zrozumiałam, że brak koneksji właściwie stał się moim atutem. Nie miałam nigdy jednoznacznych wskazówek podanych na tacy, musiałam szukać różnych dróg, błądzić, weryfikować sens zaczerpniętych wiadomości, uczyć się od innych, podglądać, jak to robią w innych sportach. Chyba dzięki temu dziś mogę realizować się na wielu polach. Myślę, że wiele moich aktywności pozasportowych również w ogólnym rozrachunku przyczynia się do wyników. Dysponuję dość szerokim spektrum porównawczym – mogę czerpać z wielu dziedzin i nie powielać cudzych błędów. Rodzice zrobili chyba najlepsza rzecz z możliwych - nie kupili mi drogich koni, ale przede wszystkim umożliwili treningi z fachowcami. I tak ujawnił się największy mój talent - talent do pracy. Ze względów finansowych zawsze miałam tylko młode konie, które pod okiem specjalisty trzeba było przygotowywać od zera do wysokiego poziomu. To było bardzo ważne. Rodzice nie wywierali na mnie bezsensownej presji, ale kładli ogromny nacisk na pracę, dyscyplinę i higienę życia sportowego. Moja kariera zaczęła się od porażek. Powiem więcej, chyba w ogóle stałam się specjalistką od podnoszenia się po porażkach. Każdy późniejszy sukces zaczynał się od fiaska i była to piekielnie długa i trudna droga, żeby wyjść z powrotem na jakiś przyzwoity poziom. Najważniejsze było to, żeby nauczyć się mechanizmu utrzymania tego mentalnego kręgosłupa, że tak wygląda droga sportowca, że tam porażki po prostu na pewnym etapie przeważają. Nie da się naturalnie podwyższać poprzeczki i bez przerwy wygrywać - musi być czas na zdobycie doświadczenia, obycie się ze stresem bardziej wymagających zawodów, z presją stawianą przez siebie, ale też przez innych. Kiedy zaczynamy od nawet względnych, ale nadal osiągnięć i nagle przytrafia się gorszy wynik, to nie mamy pojęcia, co się wydarzyło, jak to udźwignąć. Bywa, że trenerzy czy rodzice mówią: „dziecko musi się pozbierać”, a ono nie wie, jak ma to zrobić. U mnie było bez wrażenia, mówili: „poczekaj, wróć do pracy, trenuj dalej, nie ma lepszego konia, musisz nauczyć się jeździć na tym, co masz.”
TS: Jak te porażki przekuwasz w sukcesy?
JT: Wstaję, otrzepuję się, poprawiam koronę i idę dalej! (śmiech) Przede wszystkim należy uznać porażkę jako część drogi do celu, który sobie wyznaczyliśmy. Nie warto udawać, że porażki nie było, nie można się wstydzić - to i tak do nas wróci. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, czyje zdanie się dla nas liczy i co wnosi w nasze życie. Osobiście nie zajmuję się analizowaniem opinii ludzi, którzy nie są dla mnie autorytetami w żadnej dziedzinie, lub po prostu nie są życzliwi. Takie analizy niczego nie budują, jedynie zabierają nasz cenny czas. Lepiej po prostu spojrzeć w lustro i przyznać się przed sobą do tego, co się wydarzyło. A potem przekuć w sukces – wiemy już co zrobiliśmy, przeżyliśmy czas „żałoby” i od tego momentu ćwiczymy dalej unikając powtarzania tych samych błędów. Generalnie przede wszystkim cieszę się życiem, nieustannie. Kolekcjonuję piękne momenty, również te zwykłe, codzienne. Każdy dzień jest darem i nie warto go marnować. W chwilach kryzysu zawsze staram się wrócić pamięcią i zastanowić się, co tak naprawdę przyciągnęło mnie do tego sportu. Przypominam sobie chwile, które były dla mnie piękne, które sprawiły, że czułam się w jeździectwie wyjątkowo. Jeśli dalej jestem głodna tego uczucia, którego doświadczałam niejednokrotnie, to jestem pewna, że warto przepracować błędy i „jechać dalej”. Nic nie pomaga na porażkę tak jak praca. Dobre wyjście z porażki buduje ogromną pewność siebie.
TS: Jak wygląda Twoja codzienna praca z końmi, gdzie stacjonujesz, jak łączysz jeździectwo z pracą i nauką?
JT: W chwili obecnej trenuję właściwie tylko na Figaro, więc jeździectwem zajmuję się tak naprawdę czysto hobbystycznie, ale jednak na poziomie profesjonalnym. To niełatwe – odpada mi cały aspekt codziennej rutyny, która jest w sporcie niezbędna. Ze względu na sporą liczbę różnorodnych aktywności zawodowych, niełatwe było wygospodarowanie odpowiedniej ilości czasu na większą ilość koni. Najtrudniej było, kiedy zaraz po studiach intensywnie rozwijałam się zawodowo (jestem biotechnologiem o specjalizacji biotechnologia stosowana zwierząt) i spędzałam całe dnie w laboratorium. Wieczorami byłam tak wyczerpana, że żaden bardziej wymagający trening nie miał sensu. Później przez jakiś czas pracowałam w branży IT. To dawało mi przede wszystkim elastyczne godziny pracy. Koniec końców stopniowo poukładałam swoje życie tak, żeby wszystkie swoje profesje połączyć w jedność i realizować się w szeroko pojętej branży jeździeckiej. W treningu kieruje się głównie zasadą, że ruch jest terapeutyczny – zarówno dla człowieka, jak i dla konia. Koń w naturze nigdy nie stoi w miejscu. Dbam o to, żeby moje konie miał zapewniony ruch – padok i karuzela to podstawa. W treningu praktycznie wcale nie skaczę. Skoki to może dziesięć procent całej treningowej machiny. Koń musi mieć przede wszystkim stawy pracujące w swoich stuprocentowych zakresach ruchu, fantastycznie rozwinięte mięśnie, nie tylko i wyłącznie te potrzebne dla danej dyscypliny. Moim zdaniem skoki, szczególnie u dojrzałych koni, powinny służyć tylko jako podtrzymanie funkcjonowania aparatu ruchu oraz element rozrywki. Główna, techniczna i siłowa praca odbywa się na drążkach, cavaletti lub na płasko. Jeżeli tylko mogę, jeżdżę w teren, im więcej jest naturalnego różnorodnego ukształtowania terenu (górki, zjazdy itd.) tym lepiej – tam też można wykonywać elementy, których później używam w parkurze. W tej chwili stacjonuję w Facimiechu, stajni ukierunkowanej na WKKW i często podglądam WKKWistów. Dużo od nich czerpię także w swoim treningu i muszę przyznać, że kusi mnie, aby samej kiedyś spróbować małych zawodów. Kiedy od czasu do czasu "po kryjomu" skaczę malutkie crossowe przeszkody, wracam myślami do przeszłości i zastanawiam się, jakby moje losy się potoczyły, gdybym na początku znalazła się w stajni o takim profilu. Od blisko 5 lat trenuję sama, tak więc jestem zmuszona do częstszej analizy i szerzej zakrojonej, niż kiedy polegamy na trenerze prowadzącym nas przez określony plan. W całym treningu zapożyczam wiele elementów z innych konkurencji i nie wyobrażam sobie, żeby trening konia skokowego był prowadzony tylko na placu kwarcowym. W codziennej pracy wykonuję też drobne ćwiczenia na różnych podłożach - to daje koniowi uważność i pozwala intensywniej uruchomić poszczególne partie. Zawodowo od jakiegoś czasu zajmuję się fizjoterapią i rewitalizacją tkankową koni. Już w czasie studiów zafascynowały mnie zachodzące na poziomie komórkowym biochemiczne procesy regeneracyjne, nota bene zachodzące z tzw. "automatu". Problem w tym, że ten automat czasem sami uszkadzamy. Organizm koński, podobnie jak ludzki, ma niesamowite pokłady potencjału do regeneracji. Trzeba jedynie umieć ten łańcuch zapoczątkować, odpowiednio stymulując ciało w kierunku rewitalizacji tkankowej. Wyspecjalizowałam się z powodów własnych w terapii manualnej koni wracających do sportu po kontuzjach. Kiedyś sama bardzo poszukiwałam takich usług, a że rynek nie odpowiedział na moje potrzeby, z coraz większą niecierpliwością stwierdziłam, że przestają mi wystarczać dostępne, dość standardowe podejścia i metody. Każdy ma dobre intencje, jednak bariera powstająca na linii - jeździec (opisujący własnymi słowami kłopoty), a to co widzi i czuje terapeuta, często uniemożliwia rozwiązanie problemu. Dziś sama łączę te dwie strony lustra - jako jeździec doskonale rozumiem problemy tzw. praktyczne, jednak jako terapeuta staram się znaleźć rozwiązanie, które nie uniemożliwi dalszych treningów, a tylko je wzbogaci o prozdrowotne elementy. My ludzie jako chyba jedyny gatunek na Ziemi, często poruszamy się tak, jakbyśmy byli zupełnie inaczej zbudowani. Nauka o ruchu i biomechanice jest dla sportu niezbędna. Tym się zajmuję - pracuję z całym zespołem, końsko - ludzkim, w myśl zasady - skoro nie potrafimy prawidłowo siadać ani wstawać (tzn. zgodnie z tym jak jesteśmy zbudowani), to jakie oczekiwania możemy mieć do własnego siedzenia na koniu? Nasza nieprawidłowa pozycja po prostu gwarantuje późniejszą kontuzję konia. Spędzamy całe dnie nie tylko siedząc, ale przede wszystkim siedząc pokurczeni, wykrzywiając się w nienaturalnej pozycji, a następnie automatycznie przenosimy wszystkie swoje wady na konia. Głęboko wierzę w to, że jedynie działając kompleksowo możemy postępujące procesy degeneracyjne zatrzymać lub rozwinąć trwale. Pomimo, że często nie możemy cofnąć urazu, to możemy go zatrzymać i nauczyć się go nie pogłębiać, wypracowując nowe właściwe modele ruchowe. Myślę, że rozpoczęcie przygody z medycyną praktyczną, terapią manualną i fizjoterapią to był przełomowy moment w całej mojej karierze. Sport nie daje nam wiele możliwości regeneracji, szczególnie teraz, kiedy sezon trwa właściwie cały rok, a organizmy koni się nie zmieniają, z biologicznego punktu widzenia są wciąż takie same. Czerpać możemy też wiele z innych dyscyplin, niekoniecznie jeździeckich, a samo podejście do sedna sprawy aż tak się nie różni. Mamy sferę fizjoterapii, sferę trenerską, sferę bardzo ważną dla mnie – mentalną. Myślę, że w polskim jeździectwie dopiero powoli pukamy do tych drzwi. Chcę zaznaczyć - całą sobą stoję za tym, że w Polsce absolutnie nie mamy się czego wstydzić. Rozwój, jaki dokonał się przez 20 lat moich obserwacji tej branży od zera, jest naprawdę imponujący. Uczymy się niesamowicie. Oczywiście nie można realizować wszystkiego naraz. Są pewne schematy, których chyba nie warto zmieniać. Lubię nowości, ale nie korzystam z nich bezmyślnie. Nowe nie zawsze znaczy lepsze. Trzeba mieć ogromnie dużo wiedzy by ocenić, co z nowości jest nam przydatne, a co jest tylko dobrym produktem marketingowym.
TS: Które z koni, których dosiadałaś nauczyły Cię najwięcej?
JT: Moim pierwszym "ważnym " koniem, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci, była wyżej wymieniona Figa Mała (wcześniej jeździł na niej Łukasz Koza). Był to kuc grupy C, raczej średnio zrównoważony psychicznie. Wygrałam na niej jedną z halowych imprez mistrzowskich. Była bardzo szybka i dokładna, ale miała jedną wadę – znienacka odmawiała skoku.... Także przejazdy wyglądały tak, że albo się wygrało, albo się miało „trąbę”. Później moim ukochanym koniem był mały (mierzący 152 cm) Forest R. Kupiliśmy go jako trzylatka. Nie umiałam zbyt wiele, cały proces zajeżdżania go był dość szalony, jednak bardzo go pokochałam. Elektryczny i „odwrotnie zbudowany” – dziś widzę, że nie miałam szczęścia do urodziwych koni (śmiech). Parametry nadrabiał sercem do skoków chyba od 4 koni na raz - udało nam się razem dobrze wystartować w Mistrzostwach Polski juniorów. Jechałam na nim też Grand Prix w Gałkowie i byłam tam w Top 5. Chodził konkursy 140 cm, samemu mając tylko dziesięć centymetrów więcej w kłębie, to było niesamowite. Czesał przeszkody brzuchem, ale skakał. Wkrótce znaleźliśmy mu nowy dom i kupiliśmy klacz Gligenię – to na niej miałam fantastyczny czas juniorski. Piękna i szybka, szczupła kasztanowata klacz Ochabskiej hodowli. Dokładna, ale bardzo chimeryczna, jak to klacz, więc trzeba było być z nią bardzo delikatnym i uważnym. Do zespołu dołączyła później Pamela po Luronie - miałam już dwie kasztanowate „dziewczyny”. Pamela była malusieńka, zawsze tak się składało, że miałam małe konie z wielkim sercem. Właściwie dzięki tym dwóm klaczom zostałam powołana do kadry młodych jeźdźców – miałam na nich świetne i powtarzalne wyniki w Rundach Juniorskich. Kiedy w zwykłym konkursie startowało 120 koni, to często zajmowałam 1 i 2 lokatę. Później miałam też konia Bosch II – to na nim zaczęłam jeździć Grand Prix i razem wprowadziliśmy się w duże konkursy. Nie miał ogromnego talentu, ale był bardzo szczery i chętny do pracy. Na nim wypracowałam solidny warsztat techniczny pod okiem Witolda.
TS: Opowiedz nam parę słów o Twoim podstawowym koniu – Figaro. Od kiedy go dosiadasz, jakim jest koniem, jak przebiegała Wasza wspólna droga?
JT: Figaro pojawił się w moim życiu również zupełnie przypadkiem. To był początek nowego rozdziału, a może epoki? Na pewno najlepszej w mojej karierze, ale też w moim sportowym życiu. Sądzę, że taka przyjaźń i partnerstwo nie zdarza się często. Niewątpliwie Figaro jest koniem mojego życia. Jeśli ktoś chociaż raz w życiu czegoś takiego doświadczył, wygrał los na loterii. Nie każdemu się taka relacja przytrafia, proszę mi wierzyć. Figaro zobaczyłam w wieku czterech lat, świeżo zajeżdżonego i kompletnie dzikiego. Niejezdny, niedotykalski, absolutnie niezainteresowany obecnością człowieka. Skakał bardzo dziwnie – lądował najpierw tyłem, później przodem. Nie było to zachęcające. To był koń zamieniony za innego, chodziło o to, żeby przez rok go pojeździć, sprzedać i kupić coś „normalnego”. W nikim nie budził zainteresowania – wszyscy mówili, że nie składa przodu, nie podciąga tyłu, a przede wszystkim nie daje do siebie podejść. Nie dawał też na siebie wsiąść – trzy osoby musiały go trzymać, a ja wsiadałam „szeptem”. Mój trener ma oko do koni i zawsze mówił, żeby jeszcze go nie sprzedawać, jeszcze chwilę poczekać – i tak było z roku na rok. Figaro był bardzo czuły i wrażliwy na ludzi, otoczenie, hałasy. Do dziś zostało mu część naleciałości – nie lubi głośnych zabiegów, jak na przykład golenia maszynką. Jego droga sportowa wyglądała standardowo, zaczynaliśmy od konkursów dla młodych koni i powoli pięliśmy się coraz wyżej. Zawsze był niesamowicie ambitny w treningu – ze zwykłą techniką skoku, ale dużą siłą i dokładnością. Nie było dla niego innej drogi niż między dwoma stojakami. Nigdy w życiu się nie zatrzymał. Myślę, że przełomowy moment nastąpił, kiedy rozpoczęliśmy starty w Dużej Rundzie. Wtedy zaczęło być jasne, że ma niesamowity potencjał, z każdym konkursem był coraz lepszy, jego technika skoku okazała się świetna, był ekonomiczny, nie zużywał za dużo energii. Później przyszła Polska Liga Jeździecka, był taki rok, że jako jedyna wygrałam dwa konkursy Grand Prix tego cyklu. Tylko w tych dwóch startowałam, także mieliśmy stuprocentową skuteczność. Figaro ma najpiękniejszy sportowy charakter, jaki można by sobie wymarzyć. Jest tytanem pracy, uwielbia zawody. W domu jest, powiedziałabym, mało imponujący, ospały, niemal zblazowany. To wszystko kończy się, kiedy wyjeżdża na zawody. Wtedy wie, że jest gwiazdą – uwielbia każdego rodzaju splendor, dekoracje, muzykę na zawodach. Cieszy się, kiedy ludzie zwracają na niego uwagę. Jest obrażony, kiedy stwarzam mu sytuację, że nie wyjeżdżamy na ceremonię wręczania nagród. Ma wszelkie cechy gwiazdora i czempiona, ale myślę, że zasłużone. To najlepszy koń, z jakim przyszło mi pracować – wie wszystko. Kiedy ja popełniam błąd, to go obraża i wiem, że jest zirytowany do końca sesji treningowej.
TS: Jak wspominasz swój debiut w mistrzostwach Polski w kategorii seniorów?
JT: To było najdziwniejsze przygotowanie do mistrzostw jakie można sobie wyobrazić. Wszystkie zawody, które sobie zaplanowałam zostały odwołane. Na początku sezonu 2020 startowałam na Cavaliadach w Lublinie i Krakowie. W Krakowie świetnie poszło nam w Grand Prix, zajęliśmy 10 miejsce, pierwszy raz jechałam konkurs, w którym niektóre przeszkody miały 160 cm. To był wspaniały czas, moje miasto (pochodzę z Krakowa i mieszkam tu na stale) Tauron Arena i rewelacyjna publiczność. Pod kątem sportowym czas pandemii sprawia mi wiele cierpienia, brak publiczności jest dla mnie dotkliwy - dla mnie publika i show na zawodach jest najważniejszym elementem atmosfery i nic bardziej mi nie dodaje energii. Lubię, kiedy jest show, dużo świateł i atmosfera wielkiej sportowej imprezy. Wtedy bardzo się mobilizuję i sprawia mi to ogromną frajdę i przyjemność. Uwielbiam występować na dużych arenach, jestem częścią tego widowiska i czuję się jak aktorka na scenie - bo taka właśnie jest rzeczywistość. W marcu Cavaliada w Warszawie została odwołana i nikt nie wiedział, co będzie dalej. Każdy postąpił inaczej – ja byłam bardzo ostrożna. Z racji profesji sporo wiem o wirusach, toteż nie spodziewałam się szybkiego końca obostrzeń. Zrobiłam najlepszą rzecz dla mojego konia – zmniejszyłam intensywność treningów i skupiłam się tylko na podtrzymywaniu jego dyspozycji. Świadomie zmniejszyłam obciążenie treningowe do ok. 40 %. Skupiłam się na psychice konia, było dużo zabawy, pracy nad drobnostkami, na którą nigdy nie ma czasu, terenów, zabaw, sztuczek. To wszystko pozwala zachować kontakt z treningiem, jednak nie stanowi pełnego przygotowania do zawodów. W czerwcu wznowiono sezon, ja ze względów zdrowotnych moich i mojej rodziny byłam ostrożna z wyjazdami. Pierwszymi zawodami po przerwie były dla mnie lipcowe Jakubowice, gdzie nieźle poszło nam w Grand Prix Polskiej Ligi Jeździeckiej. Uczestniczyłam również w CSI w Zielonej Górze, gdzie jechałam tylko dwa konkursy 145 cm. Planowałam później jechać na dwutygodniową Balticę – tam mieliśmy przygotować się do MP w wyższych konkursach, ale impreza została odwołana. Wtedy już zupełnie nie wiedziałam co zrobić, pojechaliśmy „na gwałt” do Bogusławic, a tam z kolei odwołano konkurs Grand Prix. Teraz analizując to wstecz widzę, że to przygotowanie do mistrzostw okazało się bardzo efektywne. W domu bardzo dużo pracowałam ze sobą mentalnie. Wiedziałam, po co jadę na mistrzostwa Polski – moim celem nie był konkretny wynik. Założeniem do wykonania było to, żeby całe mistrzostwa przejechać prawidłowo zgodnie ze sztuką, w dobrym stylu i równo. Myślę, że w Polsce wysokość jest trochę niedostosowana do naszego poziomu jeździeckiego – pierwszy półfinał to już 150 cm, sam niedzielny finał to 155 cm, a w kraju prawie nie ma imprez, na których można taki konkurs chociaż raz przejechać. Z pewnością nie było łatwo się przygotować przez obecną sytuację, gdzie brakowało okazji do „objeżdżenia się” po wielu zawodach. Przed mistrzostwami nie przetrenowywałam Figaro, ze względu na brak zawodów oczywiście musiałam więcej poskakać w domu, ale łącznie tylko 2 razy skakałam parkur 150 cm. W całym 2020 roku również tylko dwa razy skoczyłam przeszkodę 160 cm – raz przed Cavaliadą w Krakowie i raz przed MP. Skupiłam się na ujeżdżeniu skokowym, zakrętach, przygotowaniu konia tak, aby był silny, zdrowy a nade wszystko wypoczęty i zadowolony. Przed trudnymi zawodami w sferze mentalnej robię wszystko krok po kroku – nie wychodzę myślami daleko do przodu. Skupiam się na każdym centymetrze pracy, to bardzo ważne, żeby z chirurgiczną precyzją realizować każdy element, to daje nam może nie od razu spektakularny wynik, ale możliwość polepszenia każdej rzeczy z osobna – wykonujemy zakręt o pięć procent lepszy, koń ma lepszą równowagę w skoku o dziesięć procent, ale w końcowym rozrachunku ma to ogromne znaczenie, szczególnie przy tak wyśrubowanych wysokościach i trudnościach parkurów. Przyjechałam do Jakubowic na Mistrzostwa Polski skoncentrowana jak nigdy wcześniej, byłam spokojna i miałam na wszystko czas. Figaro też był spokojny i zrelaksowany. To może wydać się kontrowersyjne, ale z pełną świadomością i odpowiedzialnością przed MP pozwoliłam sobie na parę dni wolnego, mogłam się skupić. Dało mi to wielką mentalną siłę, spędziłam ten czas w gronie najbliższych dla mnie osób i pozwoliło mi to odciąć się od wszelkich bodźców, żeby mnie nie „podkusiło” coś jeszcze skoczyć czy potrenować, bo ktoś inny mi to podpowiedział. Bardzo polegam na sobie, na swojej ocenie sytuacji, kieruję się wieloletnim doświadczeniem i intuicją. Wierzę, że sprawdzonych, funkcjonujących układów, nawet jeśli są nietypowe, nie wolno zmieniać. Najważniejsze było dla mnie nie wybić się z własnego rytmu, a po wynikach widać, że się udało. Trudno określić mi własny poziom. Z jednej strony jestem amatorką, a z drugiej jeżdżę konkursy zaliczane do światowego rankingu. Myślę, że trzeba być dumnym z bycia amatorem – amator za swoją jazdę płaci sam. Określam się jako amatorka-hobbystka. Pod wieloma względami amatorom jest trudniej. Trzeba mieć sporo samozaparcia, żeby po codziennej pracy zebrać się jeszcze na trening o godzinie 21:00. A przygotować się trzeba, bo bez odpowiedniego treningu start w konkursach na wyższym poziomie jest po prostu niebezpieczny. Mistrzostwa jechałam z uśmiechem, cieszę się i jestem bardzo dumna z tego, że robiąc na raz wiele rzeczy udało mi się w nich wystartować. Robię to dlatego, że chcę. Ciężko na to pracuję i cały czas skoki dają mi radość. Jeśli przestanę się cieszyć jazdą, to będę się zastanawiać, czy dalej chce mi się tak męczyć (uśmiech).
TS: Kto najbardziej Cię inspiruje?
JT: Bardzo wiele osób podoba mi się w jednym aspekcie, a w innym nie. Nie mam stuprocentowego ideału, w żadnej dziedzinie. W jeździectwie coś innego imponuje mi u osób, które dysponują dużymi zasobami, bo zwracam uwagę na to, jak te możliwości wykorzystują, a coś innego u osób, które finansowego zaplecza nie posiadają. Nie zaskoczę nikogo, kiedy powiem, że imponuje mi Jarosław Skrzyczyński – świetnie jeździ, ale to przede wszystkim to tytan pracy. Pierwszą osobą, którą poznałam z jeździeckiego środowiska, na sylwestrze wyjazdowym w 1999, był Łukasz Koza. Doskonały fachowiec i jeździec z wielkim wyczuciem, z dobrym podejściem do koni. Nie mam jednego określonego wzorca jazdy. Jeżeli chodzi o zawodników zza granicy, to cała czołówka jeździ niesamowicie, ale wolę kibicować dziewczynom - podoba mi się styl Edwiny Tops-Alexander, ma fantastycznie dobrane do siebie konie, jest bardzo, bardzo szybka i sprytna. Sama lubię jeździć szybko, poczuć adrenalinę. Skoki dziś tak przyspieszyły, że ze starym podejściem nie ma się już szans. Pod względem podejścia sportowego imponuje mi tenisistka - żelazna Serena Williams. Zawsze zwracam uwagę na osoby z mentalnością mistrzowską, na to czy dany człowiek mając niesamowite umiejętności potrafi wyciągnąć asa z rękawa właśnie wtedy, kiedy jest to potrzebne. Uwielbiam oglądać tenis, podziwiam jak chyba wszyscy Rogera Federera – nie zawsze mu idzie w tych łatwiejszych rundach, ale kiedy przychodzi finał to jest to absolutnym wirtuozem. Kibicowałam też Dominice Cibulkovej, żadnych parametrów pomocnych w tenisie, a jednak masa sukcesów - oczywiście stal za nimi jej niezłomny charakter. W Polsce mamy wielu wybitnych sportowców, ale pod względem mentalności i to jeszcze w tak trudnym sporcie, dla mnie fenomenem pozostanie Justyna Kowalczyk. Kobieta, która dysponuje tak wielką siłą charakteru to jest coś. Bardzo lubię też oglądać łyżwiarstwo figurowe par i taniec. Łyżwiarką jestem raczej bardzo średnią, ale taniec uwielbiam, jest bardzo pomocny w jeździectwie, osoby muzykalne i dobrze tańczące na 99 procent będą lepszymi jeźdźcami niż te, którym słoń na ucho nadepnął. Zarówno w życiu, jak i w sporcie jestem wielką estetką i zwracam uwagę na wygląd, uważam, że to jedna z ważniejszych rzeczy w jeździectwie (oczywiście pomijając meritum, czyli świetną jazdę), bo tworzymy show dla publiczności. Jest ogromna różnica między luzem, a niechlujstwem. Jak ma się czuć widz, kiedy aktorzy są nieestetyczni? Dla siebie i dla innych powinniśmy o to dbać, bo jeździectwo to przecież piękny i elegancki sport. Mam swoje ulubione aktorki, jak na przykład Elżbieta Starostecka, Pola Raksa, Sophia Loren, Mae West, Brigitte Bardot, Claudia Cardinale – mogłabym wymieniać bez końca, wszystkie były moją inspiracją i estetycznymi wzorcami klasy i elegancji. To bardzo ważne, by na zawodach czuć się świetnie, a piękny wygląd może nam w tym tylko pomóc. Parkur to nasz wybieg, tworzymy show dla innych, więc jeżeli chcemy, żeby nasz sport się skomercjalizował to musimy również wypowiadać się co najmniej poprawnie, a najlepiej interesująco. W bardziej medialnych sportach to już dawno jest oczywiste, u nas jeszcze nie. Mamy ciągle za słabo rozwinięty marketing, ale idziemy w dobrą stronę. Jeżeli chcemy komercjalizować sport, musimy do niego wpuścić publiczność - oczywiście nie teraz, bo mamy pandemię więc sytuacja jak wiadomo jest niecodzienna. Jednak publiczność musi być w sporcie obecna, a my musimy trenować tak, żeby nam i naszym koniom to nie przeszkadzało. Tylko to pozwoli na pozyskiwanie sponsorów i dalszy rozwój dla całej branży. Cavaliada to świetny przykład dobrego produktu marketingowego, bo jest zrobiona dla ludzi.
TS: Czym według Ciebie różni się pokonywanie parkurów konkursów zaliczanych do LR od tych na zawodach niższej rangi?
JT: Po pierwsze takie konkursy to już poziom zawodowy. Tam nie ma żadnych przypadków. Trudność techniczna jest już bardzo konkretna. To moje ulubione konkursy właśnie dlatego, że nie wybaczają błędów. Przeszkody wyrastają straszne szybko jedna po drugiej, więc skutkuje to tym, że jeżeli gdzieś zrobimy błąd, to nie mamy już czasu ani miejsca by go poprawić. Trudności są zupełnie inne niż normalnie, testuje się wyszkolenie techniczne, rytm i tempo. Bardzo lubię te konkursy, bo odpowiadają mojemu systemowi jazdy. Równy rytm i tempo, dość szybkie, dobre wyczucie odległości - to moje znaki rozpoznawcze. Bardzo pomagają w konkursach zaliczanych do światowego rankingu. Nie mogę powiedzieć, że łatwo mi je jeździć, ale są w moim typie. Premie finansowe są wysokie jak na nasz sport i wszyscy zawodnicy jadą na sto procent swoich możliwości. Właśnie w takich konkursach można pokazać umiejętności własne i konia. Jeszcze nigdy nie wygrałam LR, zawsze jestem o włos, mam nadzieję, że kiedyś się uda zwyciężyć – najlepiej w Grand Prix! Na pewno nie ma większej satysfakcji niż samodzielne przygotowanie konia do tak trudnych konkursów. Myślę, że konkurs LR wyznacza różnicę między amatorstwem a zawodowstwem. Staram się jeździć na zawody, które zaspokajają mój sportowy „głód” – a konkursy LR zdecydowanie do nich należą. Cieszy mnie fakt, że nasze wyniki są powtarzalne, potwierdzając nasz poziom.
TS: Czym najbardziej kierujesz się w treningu - zarówno swoim, jak i podopiecznych?
JT: Staram się postępować według podobnego systemu, którego nauczył mnie Witold. Nie chcę, żeby moi jeźdźcy byli ode mnie uzależnieni – tu można się zaśmiać, że to beznadziejne od strony biznesowej. Moja praktyka pokazuje jednak, że oni wracają, mimo tego, że daję im wolną rękę - muszą sami również próbować nowych rozwiązań, czasem się "sparzyć" a czasem poznać coś, co im się bardziej spodoba. Mam dwie żelazne zasady: nigdy nie mówimy, że "się nie da", „nie wiem”. „Nie wiem” oznacza, że jestem nieobecny na treningu, nie wiem co się dookoła mnie wydarza. Często zadaję „zadanie domowe” w formie pytania – kiedy widzimy się po raz kolejny, proszę o odpowiedź. Wtedy wiem, czy ten człowiek zrozumiał o czym rozmawialiśmy. Jeżeli nie, trzeba znaleźć inną metodę. Jeżeli my się nie rozumiemy na linii trener - jeździec, to on na pewno nie będzie rozumiał się ze swoim koniem. A niezrozumienie z koniem nie daje żadnych szans na końcowy sukces, obojętne jaką miarą mierzony. Musimy pracować z koniem tak, jak on na to pozwala. Pod względem charakteru, budowy, psychiki, predyspozycji, wieku, itd. Klasowy jeździec potrafi dostosować się do każdego konia. Nie może jeździć wszystkich tak samo, „pod siebie”, bo każdy koń jest inny. Jeżeli nie dostosujemy się do konia, to on da nam z siebie np. osiemdziesiąt procent, a nie sto. Wiem jak dużym wysiłkiem dla Figaro są te wysokie konkursy, które na nim jeżdżę i bywa, że wtedy on daje z siebie nawet dwieście procent. Wymagając, żeby dostosował się on do mojego stylu wiem, że tak już nie będzie. Ważny dla mnie w treningu jest reżim i higiena pracy. Musimy wiedzieć co robimy i po co. Zawsze chcę, żeby moi jeźdźcy byli pewni siebie. Dużo czasu poświęcam na przygotowanie mentalne – z wieloma ludźmi pracuję tylko nad tą strefą. Bardzo interesuję się psychologią, myślę, że psycholog sportu może wiele pomóc, ale trudno mu wytłumaczyć w krótkim czasie złożoność sportu jeździeckiego. Moi podopieczni mogą dostać to „gotowe”, bo ja sama już przez to przechodziłam. Często ludzie sami sobie przeszkadzają, przejmując się opiniami innych ludzi. Staram się z podopiecznymi opracować jasne cele. Przywiązuje też dużą uwagę do kultury treningu. Sporo czasu poświęcam na ujeżdżenie skokowe, osiągnięcie harmonii z koniem. Najważniejsze w skokach jest tempo, rytm i równowaga. Wielki nacisk kładę na bezpieczeństwo – nie ma drogi na skróty, to zawsze kończy się wypadkiem. Zawsze jeżdżę w kasku i nie toleruję jazdy bez niego. Z koniem pracować należy z wielką uważnością, tak żebyśmy wiedzieli, że on dobrze się czuje. Konia trzeba trenować zgodnie z jego charakterem, zgodnie ze stanem zdrowia i zgodnie z predyspozycjami wynikającymi z budowy. Para koń i jeździec ma zakończyć trening trochę zmęczona, ale zadowolona i z poczuciem dobrze wykonanej pracy i wykonania kolejnego kroku do celu. Lubię wyznaczać cele, ale rzadko staram się realizować cel poprzez określenie wyniku. Celem na początku powinno być nauczenie się prawidłowej techniki i współpracy z koniem, tak żeby trening nie był kontuzjogenny. Uważam, że trudno jest być trenerem, jeżeli samemu nie było się sportowcem. Jeździectwo cały czas ewoluuje i musimy za nim nadążać i być na bieżąco.
TS: Jakie są Twoje plany na przyszłość, a jakie największe sportowe marzenia?
JT: Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa w przygotowywaniu kolejnych koni do poziomu Grand Prix. Interesuje mnie sam proces, sprawia mi satysfakcję oglądanie tej drogi z dwóch stron. Rozglądam się obecnie za nowymi ciekawymi końmi. Trudno cokolwiek zaplanować teraz w czasie pandemii. Planuję uczestniczyć w Cavaliadzie w Poznaniu w lutym 2021, a później spędzić sezon podobnie jak miniony, skupiając się na zawodach CSI oraz Mistrzostwach Polski. Jak już wspominałam, obecnie aktywnie zajmuję się fizjoterapią i rewitalizacją tkankową koni pokontuzyjnych. To moje nowe „dziecko”, hobby i ogromna pasja, i na pewno dalej będę się rozwijać w tym kierunku. Uważam, że można robić wiele rzeczy naraz, trzeba tylko dobrze organizować swój czas. Nie mamy go zbyt wiele, warto robić to, co jest dla nas naprawdę ważne. Życie „porozrywane” na części daje mi ogromną świeżość, otwartość i szersze spojrzenie. Jeżeli sytuacja pandemiczna na to pozwoli zamierzam też organizować kolejne szkolenia w 2021 roku. Co do marzeń - kiedy byłam dzieckiem i zaczynałam jeździć konno, przyjechałam na zawody międzynarodowe w Poznaniu, oglądać konkurs Grand Prix. Zabrakło mi odwagi, aby podejść bliżej do rozprężalni i przyjrzeć się tym słynnym jeźdźcom i ich koniom. W najśmielszych snach nie marzyłam, że kiedyś będę jeździć na tym samym poziomie międzynarodowym na Cavaliadzie w Poznaniu, ale z większą pompa i w atmosferze jeszcze większego święta. Człowiek jest zajęty codzienną pracą, a po drodze okazuje się, że sukcesy, o których nawet się nie myślało, po prostu przychodzą z czasem. Moje życie sprawia mi nieustannie wspaniałe niespodzianki i mam nadzieję, że jeszcze długo tak będzie!
TS: Dziękujemy za rozmowę i życzymy kolejnych sportowych sukcesów.
Rozmawiała Zuzanna Ostańska
Fot. Asia Bręklewicz, Kamila Tworkowska/Sweetieisafruit oraz Przemysław Antosz.