Wywiad z Michałem Kaźmierczakiem - tegorocznym brązowym medalistą mistrzostw Polski. W rozmowie opowiada o jeździeckich początkach, codziennej pracy z końmi, obecnych podstawowych wierzchowcach oraz tym, który najbardziej zapadnie mu w pamięć.
TylkoSkoki.pl: Jak wyglądały początki Twojej przygody z jeździectwem?
Michał Kaźmierczak: Moi rodzice mieli przydomową stajnię rekreacyjną. Tam od małego miałem styczność z końmi i zacząłem jeździć, jak miałem kilka lat. Na pierwsze zawody pojechałem, kiedy miałem osiem lat. Pierwsze sukcesy odnosiłem na kucach. Na klaczy Cyganka zdobyłem swój pierwszy i jak do tej pory jedyny :) złoty medal mistrzostw Polski kategorii C w skokach i WKKW. Jeździłem też WKKW, ale zawsze ciągnęło mnie do skoków i tylko to mnie interesowało. Później był kolejny kuc – klacz Roksa – doprowadziłem ją do poziomu 130 cm i potem mój brat wystartował na niej w Mistrzostwach Europy. Wszystkie konie musiałem „robić” od początku, zajeżdżać i pracować z nimi, bo nie miały żadnego doświadczenia. Kiedy byłem młodym jeźdźcem miałem też konia Parasat, na którym zacząłem startować w konkursach 140 cm, jego również sam doprowadziłem do tego poziomu. Za młodu nie miałem gotowych koni. Po przeprowadzce do Leśnej Woli zaczął się już sport seniorski.
TS: Od kogo uczyłeś się na początku swojej kariery?
MK: Na początku od rodziców – mama i tata nauczyli mnie podstaw, a później myślę, że duży wkład w moje jeździectwo miał Oleg Badałow. To chyba oni najbardziej przyczynili się do mojego rozwoju. Nauczyłem się, że rzetelnie pracując i przykładając się do jazdy można bardzo dużo zmienić w koniu na lepsze i pomóc mu rozwinąć się bardziej, niż przypuszczamy.
TS: Skąd pomysł na to, żeby jeździectwo uprawiać jako zawód?
MK: Myślałem o tym od początku. Zawsze jeździłem konno i nie widziałem nigdy dla siebie innej drogi niż ta związana z końmi, jazdą czy trenowaniem.
TS: Jak oceniasz rywalizację w tegorocznych mistrzostwach Polski?
MK: Na pewno czuję lekki niedosyt, bo jedna zrzutka dzieliła mnie od złotego medalu i to w dodatku zrzutka na ostatniej przeszkodzie. Poziom był wysoki, jak zawsze na mistrzostwach Polski, jeżeli chodzi o medalistów. Tam zazwyczaj jeden błąd decyduje o kolorze medalu. Zrzutka na ostatniej boli najbardziej, ale równie dobrze mogła się przytrafić gdzieś indziej. Niedosyt jest, ale medal to medal, więc na koniec dnia i po głębszych przemyśleniach jestem zadowolony z wyniku.
TS: Gdzie stacjonujesz i jak wygląda Twoja codzienna organizacja pracy?
MK: Stacjonuję w FKJK Zatoka Pana Lesława Sarachmanna pod Krakowem. Razem z moją dziewczyną Małgorzatą Koszucką mamy w treningu około 20 koni. Zaczynamy codziennie o 8 rano i jeżdżę zazwyczaj po 6-7 koni dziennie. Staram się każdego konia traktować indywidualnie. Nie mam sztywno ustalonego planu, jeden koń potrzebuje więcej pracy, ujeżdżeniowej, drugi pracy na lonży, trzeci wyjazdów w teren itd. To co powtarza się u wszystkich koni, to to, że staram się, żeby jak najmniej czasu spędzały w boksie. Wychodzą do karuzeli i na padoki. Do tego dochodzą treningi z Darią Pietrzak, która też stoi w Zatoce. W weekendy zazwyczaj startujemy w zawodach.
TS: Czy już jako doświadczony zawodnik korzystasz z czyjejś pomocy trenerskiej?
MK: Od kilku lat współpracuję z holenderskim szkoleniowcem i jeźdźcem Marcelem Willemsem. Do dziś się z nim konsultuję, kiedy mam jakiś problem dzwonię do niego po poradę, czy wysyłam filmy. Kiedy jestem na zawodach w Belgii czy Holandii spotykam się z nim i wymieniamy się spostrzeżeniami. Poznałem go przez Michała Siedlaczka, który ściągnął go do Polski na konsultacje. Przyjechałem na nie i spodobało mi się. Od tamtej pory mam z nim stały kontakt i współpraca trwa. Spodobało mi się to, że łatwo znajduje przyczyny problemów, które mam z końmi. Zazwyczaj są to bardzo proste rzeczy i dziwię się, że sam na nie nie wpadłem, ale od tego właśnie są trenerzy. Jego metody rozwiązywania problemów są proste i przynoszą efekty. Myślę, że ogólnie holenderska szkoła stara się jak najbardziej uprościć jazdę na koniu, nie komplikować, by osiągnąć zamierzony cel.
TS: Jak w Twojej opinii na przestrzeni ostatnich lat zmieniają się wymagania na parkurach zawodów na wysokim poziomie?
MK: Na pewno wszystko jest dużo bardziej „wyżyłowane”. Drągi są dużo lżejsze, kłódki są bardziej płaskie, normy czasu są bardziej wyśrubowane. Same przeszkody nie różnią się wysokością czy szerokością teraz, niż to było 10 lat temu, ale gospodarze toru starają się nas testować właśnie na te inne sposoby.
TS: Co jest dla Ciebie najważniejsze w codziennej pracy z końmi?
MK: Systematyczność jest bardzo ważna. Dużo wyjeżdżamy na zawody, ale koń musi pracować sześć dni w tygodniu z jednym dniem wolnym i kilka razy dziennie wychodzić z boksu. Bardzo ważne jest zrozumienie konia, bo każdy jest inny i trzeba im się dobrze przyjrzeć, znaleźć jego mocne strony i dobrze wykorzystać, a te słabe jak najbardziej wzmocnić. Myślę, że w ten sposób koń się rozwija i daje z siebie więcej na parkurze.
TS: Przez lata miałeś pod swoim siodłem wiele różnych wierzchowców. Czy jest jednak jakiś typ konia, który najbardziej Ci „pasuje”?
MK: Na pewno wolę konie bardziej „idące”, którym nie trzeba przykładać za dużo łydki. Może być nawet bardziej gorący, ale z takimi sobie dobrze radzę. Dobrze, jeśli jest do tego dokładny i silny, a resztę się da dopracować.
TS: Opowiedz nam parę słów o Twoich obecnych podstawowych koniach.
MK: Na teraz moim koniem numer jeden jest Notis. Tak naprawdę to on przeszedł w tym roku najwięcej konkursów Grand Prix – Zirocco Air miał wiele zerowych przejazdów, ale jednak startował w trochę niższych konkursach. Te najważniejsze chodził właśnie Notis. Teraz w Warszawie pokonał na zero 4* Grand Prix, wcześniej bezbłędnie pokonywał też GP 3* i miał wiele dobrych przejazdów z jednym błędem. Na pewno jest to koń z dużym potencjałem, sercem i bardzo dobrą głową – on w ogóle się nie stresuje na parkurach. Mimo 12 lat ma niewielkie doświadczenie, bo późno zaczął startować na wyższym poziomie. Wiążę z nim duże plany na przyszły sezon – to na nim chciałbym startować w tych najważniejszych konkursach. Mam też bardzo szybkiego wałacha Whoopy Boy, na którym wygrałem już jeden konkurs LR w Krakowie oraz wiele innych klas 140/145. Z przyszłościowych koni mam kilka młodych: King Of Rock i Calahari Rock. To bardzo obiecujące siedmiolatki, z dobrej matki Rockelli, która chodziła kiedyś wysokie konkursy pod Klarą Kostrzewą-Artymowicz.
TS: Czy możesz nam jeszcze trochę przybliżyć historię Notisa – skąd wziął się u Ciebie w stajni?
MK: Kiedyś poproszono mnie o poprowadzenie treningu na zgrupowaniu dla policjantów. Tam jeden z nich – pan Grzegorz Wypchlak – wziął ze sobą Notisa. Nie używał go stricte w policji, ale właśnie jego wybrał na skokowe zgrupowanie. Wtedy ten koń wpadł mi w oko. Porozmawialiśmy raz, drugi, przyjechałem do niego do stajni, wsiadłem na Notisa i bardzo mi się spodobał. Dogadaliśmy się i taka to historia.
TS: Który spośród koni, których dosiadałeś w minionych latach najbardziej zapadł Ci w pamięć?
MK: Na pewno Stakorado. Na nim osiągnąłem bardzo dużo, między innymi awans do finału Pucharu Świata. Przed samym finałem go sprzedałem, ale później udało mi się go odkupić i startowaliśmy razem w mistrzostwach Europy, zdobywaliśmy medale mistrzostw Polski, wygraliśmy wspólnie wiele Grand Prix i zdobywaliśmy czołowe lokaty w różnych konkursach. To był bardzo trudny koń. Trzeba było go szybko wykastrować, bo jako ogier nie nadawał się do jazdy. Potem było trochę lepiej, ale i tak podróżowanie na nim pomiędzy przeszkodami to był nie lada wyczyn. Odczucia miałem bardzo dobre – czułem, że ma siłę i chęci, aby pokonywać wysokie przeszkody, ale nie dało się go poprowadzić, a bez tego ciężko jest przejechać parkur na zero. Dopiero w wieku 8 lat zaczął mnie trochę bardziej słuchać, a jak już to się stało, to praktycznie od razu zaczęliśmy odnosić sukcesy. Jak już udało się „kierować”, to zawsze dawał z siebie wszystko i większość konkursów pokonywał na zero. Do tego był bardzo szybki, więc nie trzeba było się specjalnie ścigać, żeby mieć dobry czas.
TS: Jak to się stało, że teraz „oddałeś go” swojej dziewczynie?
MK: Stakorado ma już swoje lata, nie chciałem go już bardzo eksploatować, a miałem inne, młodsze konie, więc stwierdziłem, że już wystarczy, ale niech sobie jeszcze postartuje w niższych konkursach. Bardzo lubi skakać, więc póki może – niech startuje.
TS: Co według Ciebie jest kluczowe w długoterminowym „zarządzaniu” końmi?
MK: Nie spieszę się z końmi, bo wydaje mi się bardzo ważne to, żeby koń miał do mnie zaufanie, a ja do niego. Na pewno nie da się tego wypracować szybko, potrzeba trochę czasu i wielu niższych parkurów. Ja często na początku jeżdżę bardzo zachowawczo, nie ścigam się, nie próbuję wygrywać, tylko staram się, żeby koń poczuł się komfortowo na parkurze. Niektóre konie potrzebują więcej takich przejazdów, inne mniej. Dopiero, kiedy poczują się pewnie, to można starać się podkręcać gaz, bardziej się ścigać i walczyć.
TS: Patrząc na światową czołówkę – czy jest taki koń, którego chętnie byś „podkradł” dla siebie?
MK: Jeżeli chodzi o sport na najwyższym poziomie, to chyba co drugiego z tych koni chciałbym mieć u siebie w stajni. Podobał mi się Comme Il Faut Marcusa Ehninga – szybki, sprytny, myślę, że jazda na takim koniu to duża frajda.
TS: Czy masz jakieś sportowe marzenia, a może po prostu plany?
MK: Myślę, że jeździć na najwyższym poziomie, czyli startować co tydzień na zawodach 5* to trochę ciężki plan do zrealizowania, bo trzeba mieć dobrych sponsorów i dużo koni, więc ciężko mi sobie wyobrazić, żeby udało mi się to osiągnąć. Ale sądzę, że mając dwa czy trzy dobre konie jest szansa na niezły wynik na Mistrzostwach Europy czy Mistrzostwach Świata, lub na przykład miejsce w Top 3 w Grand Prix na pięciogwiazdkowych zawodach. To by było dla mnie fajnym sukcesem.
TS: Dziękujemy za rozmowę i życzymy kolejnych udanych startów.
Fot. Asia Bręklewicz